s. Anna Ewa Kędracka OSFB
ŚWIĘTA ELŻBIETA WĘGIERSKA 1207-2007
800-LECIE URODZIN


Edyta Stein, św. Teresa Benedykta od Krzyża
Kształtowanie życia w duchu św. Elżbiety z Turyngii
esej, wygłoszony w Zurychu w styczniu 1932 roku,
w czasie obchodów jubileuszowych ku czci Świętej,
w tłumaczeniu s. Immakulaty J. Adamskiej OCD

Dlaczego nasze czasy z taką radością obchodzą jubileusze, chciałoby się nawet powiedzieć, że je wyszukują? Być może przytłaczający ciężar dzisiejszych bied wzbudza pragnienie odejścia choć na krótką chwilę od szarej, dławiącej atmosfery teraźniejszości, by się nieco ogrzać w słońcu lepszych dni. Taka ucieczka nie byłaby wszakże owocnym sposobem obchodzenia jubileuszy; wolno nam domyślać się, że spojrzeniem w przeszłość kieruje raczej pragnienie głębsze i zdrowsze, choćby nawet niezbyt jasno sobie uświadamiane: nasze pokolenie duchowo ubogie i Ducha łaknące zwraca się wszędzie tam, gdzie niegdyś Duch udzielał się w pełni, aby pić z tego źródła. Jest to pęd zbawienny, bo Duch jest zawsze żywy i nigdy nie umiera. Tam, gdzie kiedyś działał, kształtując życie człowieka i to, co człowiek tworzył, nie pozostawia martwych pomników. Żyje tam nadal w sposób tajemniczy, jak ukryty i dobrze strzeżony żar, który wybucha jasnym płomieniem, rozjarza się i rozszerza, skoro tylko przejdzie nad nim ożywiające tchnienie. Pełne miłości, dociekliwe spojrzenie badacza szukającego w pomnikach przeszłości tej ukrytej iskry - oto ożywcze tchnienie, pozwalające wybuchnąć płomieniowi. Otwarte dusze ludzkie stanowią materię, którą ta iskra zapala, stając się formującą siłą pomocną do przezwyciężenia teraźniejszości i kształtowania życia. Jeżeli był to ów święty ogień, który kiedyś tutaj, na ziemi płonął i pozostawił ślady swego działania, wówczas wszystkie miejsca i pamiątki tego działania pozostają pod świętą pieczą; Praźródło wszelkiego ognia i światła tajemnie żywi i utrzymuje ten ukryty żar, by jako nigdy nie wysychające, stale zapładniające źródło błogosławieństwa, mogło ciągle na nowo tryskać.
Taki to zdrój błogosławieństw otwiera się dla nas za przyczyną tej wspaniałej Świętej, która przed siedmiu wiekami, stając się wcześnie doskonałą, umarła dla świata, aby wejść w promienną szczęśliwość wiecznego światła. Historia jej życia wydaje się cudowną bajką o węgierskim dziecku królewskim, urodzonym na zamku w Bratysławie, w tej samej godzinie, w której mag Klingsohr w Eisenach te narodziny odczytywał w gwiazdach i przepowiedział dziecku przyszłą sławę i znaczenie dla księstwa turyńskiego. Jak z Baśni z tysiąca i jednej nocy brzmią opowiadania o skarbach gromadzonych przez jej matkę, królową Gertrudę, aby szczodrze wyposażyć córkę, o wozach, na które wszystkie te wspaniałości załadowano, gdy landgraf Hermann z Turyngii kazał przywieźć na odległy zamek w Wartburgu czteroletnią królewnę jako narzeczoną dla swego syna. Królowa Gertruda obiecała dosłać jeszcze później okazały posag, ale niespokojna żądza bogactwa, przepychu i władzy zakończyła tragicznie jej życie: została zamordowana przez spiskowców, osierocając dziecko, które wysłała w obce strony, by mu zapewnić koronę.
Wrażliwość znamionująca niemiecką bajkę ludową wspomina o serdecznej, braterskiej miłości przeznaczonych dla siebie dzieci - Ludwika i Elżbiety. Wzrastały one razem na turyńskim dworze i darzyły się nawzajem niezmienną wiernością. Lecz wszystko jakby się sprzysięgło, aby je rozdzielić. Stopniowo zaczęto się odwracać od Elżbiety, dziecka obcego i dziwnego, które chętniej przebywało z obdartymi żebrakami, niż brało udział w wesołym ucztowaniu. Nadawało się ono raczej do klasztoru aniżeli do zasiadania na tronie książęcym i prowadzenia życia dworskiego, które wiodło za landgrafa Hermanna na wartburskim zamku turyńskie rycerstwo.
A potem, jak w powieści rycerskiej: szczęk miecza młodego landgrafa, objęcie przez niego władzy nad księstwem, pełne przepychu zaślubiny i szczęście małżeńskie młodej pary książęcej; Elżbieta księżną u boku małżonka; uroczystości, polowania, jazda konna wzdłuż i wszerz kraju, a pośród tego cicha piecza nad biednymi i chorymi z okolic Wartburga; potem coraz poważniejsze troski związane z książęcą władzą: wojenne wyprawy małżonka oraz regencja podczas jego nieobecności, walka z klęską głodu i epidemii wyniszczających ludność, a jednocześnie z oporem otoczenia, które przeciwstawiało się wysiłkom Elżbiety, pragnącej za wszelką cenę ulżyć ludzkiej niedoli. W końcu ślub złożony przez landgrafa, że weźmie udział w wyprawie krzyżowej, dojmujący ból pożegnania i rozstania, załamanie się bezradnej wdowy po otrzymaniu wieści o śmierci małżonka. Wydawałoby się - los kobiety, jakich wiele.
To, co nastąpi teraz, jest zupełną nowością i nie ma precedensu. Pogrążona w żałobie Elżbieta dźwiga się jak prawdziwa mulier fortis (mężna kobieta) sławiona w świątecznej liturgii i bierze los w swoje ręce. Nocą, podczas burzy, opuszcza Wartburg, gdzie nie pozwalają jej żyć tak, jak każe jej sumienie. Szuka schronienia dla siebie i swych dzieci w Eisenach, a ponieważ nie znajduje tam warunków do życia, korzysta czasowo z gościny u krewnych ze strony matki. Niebawem dochodzi do pojednania z braćmi małżonka i Elżbieta zostaje na powrót z należną czcią i braterską miłością sprowadzona na Wartburg. Nie pozostaje tam jednak długo: musi podążać drogą, którą Bóg przed nią otwiera, opuścić miejsce zaszczytów, aby żyć pośród najbiedniejszych z biednych, jako jedna z nich; musi też dzieci swe oddać w obce ręce, aby samej należeć tylko do Pana i służyć Mu w Jego cierpiących członkach. Ze wszystkiego ogołocona jak On, składa uroczyście śluby Bogu, który oddał również wszystko za innych. W Wielki Piątek 1229 roku kładzie ręce na obnażony ołtarz we franciszkańskim kościele w Marburgu, przyjmuje habit zakonu, do którego już od lat należała jako tercjarka, nie mogąc całkowicie żyć jego duchem tak, jak pragnęło jej serce. Teraz jest wreszcie siostrą ubogich i służy im w szpitalu, który dla nich wybudowała. Jednak niezbyt długo, gdyż już po dwóch latach jej siły wyczerpują się i zaledwie dwudziestoczteroletnia może wejść do radości swego Pana.
To życie, zewnętrznie tak barwne i pełne uroku, pociąga naszą wyobraźnię, wzbudza zdumienie i podziw. Lecz nie dlatego pragniemy się nim zająć. Chcemy się raczej przedrzeć przez zewnętrzną jego otoczkę i wyczuć bicie serca doświadczającego takich kolei życia i wydającego takie owoce, aby zaczerpnąć coś z ducha, który tym sercem władał. Zachowane o niej sprawozdania, a także jej własne słowa pozwalają wyczuć żarliwe serce, obejmujące tkliwą, delikatną i wierną miłością wszystko, co staje w jej zasięgu. Tak więc, ta mała dziecięca rączka dała się ująć ręce chłopca, dla którego ambitni rodzice ze względów politycznych uczynili z niej towarzyszkę życia. I nigdy też tej ręki nie wypuściła. Dzieliła również wiernie swe życie z danymi jej od najwcześniejszego dzieciństwa do towarzystwa rówieśnicami, dopóki - na krótko przed śmiercią - surowy kierownik duchowy nie zabrał ich jej, aby przeciąć ostatnie więzy ziemskiej miłości. Dzieci, które urodziła będąc sama jeszcze niemal dzieckiem, nosiła głęboko w sercu. A jeśli się z nimi rozłączyła, uczyniła to z matczynej miłości, nie chcąc, by podzielały z nią jej zbyt twardą dla nich drogę; nie chciała też samowolnie zaniechać swego obowiązku matki, jaki jej nakładała książęca pozycja. Jeśli je odesłała z powrotem na dwór, to stało się to z powodu nadmiernej do nich miłości, która - jak kajdany - krępowała ją w powołaniu, wyznaczonym przez Boga.
Od najwcześniejszych lat Elżbieta odznacza się gorącą miłością do cierpiących niedostatek i uciśnionych. Czuje się przynaglona, aby karmić głodnych, pielęgnować chorych; ale świadczenie im tylko pomocy materialnej, to dla niej za mało. Pragnie żarem swego serca ogrzewać wszystkie zziębnięte serca. Biedne dzieci w szpitalu rzucały się jej w ramiona i nazywały matką, ponieważ wyczuwały w niej prawdziwą miłość matczyną. Całe to przelewające się z niej bogactwo pochodziło z niewyczerpanego źródła: z miłości do Pana, zawsze jej bliskiego, odkąd sięgała pamięcią. Gdy rozdzielono ją z ojcem i matką, On szedł wraz z nią do dalekiego i obcego kraju. Dziecko wiedziało, że On mieszka w kaplicy zamkowej, więc czuło się tam pociągane, gdy odrywało się od zabawy z rówieśnikami. Jest tam jak u siebie w domu. Wyszydzana i spotwarzana przez ludzi Elżbieta, tutaj znajduje pocieszenie. Nikt nie jest tak wierny jak On, więc i ona chce Mu być wierna i kochać Go ponad wszystkich i ponad wszystko. Żaden obraz ludzki nie ma prawa zająć Jego miejsca w sercu Elżbiety. Dlatego czuje dojmujący ból skruchy, gdy dźwięk dzwonka na podniesienie wyrywa ją z marzeń i uświadamia, że oczy i serce miała zwrócone ku małżonkowi, zamiast w pełni uczestniczyć w Najświętszej Ofierze. Przed wizerunkiem Ukrzyżowanego, obnażonego i zakrwawionego, nie jest zdolna nosić ozdób i korony. Wszak Pan szeroko rozwarł ramiona, aby przygarnąć do siebie utrudzonych i obciążonych. Elżbieta czuje, że im właśnie ma nieść tę Jego miłość, a w nich budzić miłość do Niego. Wszyscy są członkami Mistycznego Ciała Chrystusa, więc gdy im służy, służy Jemu samemu. Musi się też troszczyć o to, aby przez wiarę i miłość byli rzeczywiście Jego członkami żywymi. Kto zbliża się do niej, tego stara się prowadzić do Pana. W ten sposób wypełnia swój błogosławiony apostolat. Jego skutek widać w życiu jej towarzyszek, świadczy o nim duchowy postęp męża, a także wewnętrzna przemiana jego brata Konrada, który pod jej widocznym wpływem obrał stan zakonny.
Jeszcze inna cecha charakteru Elżbiety wywodzi się z podobnego źródła: jej podbijająca serca radość. Kocha szalone dziecięce zabawy i cieszy się nimi, choć zgodnie z panującym w kraju zwyczajem powinna już ich zaniechać. Raduje ją wszystko, co piękne; rozumie, że jej książęca godność wymaga, by nosiła biżuterię, urządzała wspaniałe przyjęcia i zabawiała gości. Ona jednak przede wszystkim chce nieść radość do chat ludzi ubogich. Dzieciom przynosi zabawki i sama z nimi się bawi. Nawet zrzędliwa wdowa, dana jej przez kierownika w ostatnim okresie życia do usług i towarzystwa, nie potrafi zaciemnić jej pogody ducha. Wkrótce zwyciężona, sama śmieje się serdecznie z żartów swej pani. Jest też do głębi poruszona, gdy pewnego dnia Elżbieta sprasza całą biedotę Marburga, aby własnoręcznie rozdzielić między nędzarzy resztę swego wdowiego majątku, który jej wypłacono gotówką. I tak od rana do wieczora chodziła wśród szeregów ludzi, aby każdemu dać jego część. Gdy zapadła noc, wielu z nich, zbyt słabych i wynędzniałych, by wyruszyć w powrotną drogę, rozłożyło się obozem na dworze, więc Elżbieta kazała rozpalić dla nich ogniska. Odżyli - i oto znad obozowych ognisk wzniósł się radosny śpiew. Zasłuchana i zdumiona księżna znalazła w nim potwierdzenie tego, w co wierzyła przez całe swe życie i co starała się praktykować. "Patrzcie, przecież mówiłam wam, że ubogim wystarczy sprawić odrobinę radości". Od dawna bowiem była przekonana, że Bóg swe stworzenia powołał do radości i dlatego należy im okazywać pogodne oblicze. Potwierdził jej to raz jeszcze Bóg wtedy, gdy w chwili śmierci, jej pochodowi do wiecznego wesela towarzyszył słodki śpiew ptaka.
Miłość i radość Elżbiety zespalała swoboda i naturalność nie mieszcząca się w żadnej konwencji. Czy mogła ona chodzić odmierzonymi krokami i szeptać wytworne, wcześniej mozolnie wyuczone frazesy, gdy przed bramą zamku zabrzmiał hejnał oznajmujący powrót z wyprawy jej męża? Wówczas Elżbieta niepomna dworskich reguł zachowania kierowała się własnym sercem i działała zgodnie z jego rytmem i taktem. Albo czy wolno w kościele zastanawiać się nad formą, w jakiej księżna może wyrażać swoją pobożność? Nie mogła przecież czynić inaczej, niż dyktowała jej miłość, choćby nawet spotkała się z ostrą naganą. Nie potrafiła również nigdy pojąć, dlaczego księżnej nie wypada osobiście rozdawać ubogim jałmużnę ani rozmawiać z nimi przyjaźnie, czy też odwiedzać biedaków w ich chatach i roztaczać nad nimi opiekę. Nie chciała postępować samowolnie ani być nieposłuszną i żyć z drugimi w niezgodzie, ale nakazu w jej wnętrzu nie zdołały zagłuszyć ludzkie opinie. Nie mogła więc przebywać dłużej wśród tych, którzy żyli w więzach konwenansów i nie chcieli, czy nie umieli, wyzwolić się z ustalonych zwyczajów i zakorzenionych poglądów. Była zdolna znosić to dopóty, dopóki trzymał ją święty węzeł małżeński, a wierny opiekun u jej boku z całą wyrozumiałością liczył się z pragnieniami jej serca i z ludzką mądrością uwzględniał reguły panujące na dworze. Po śmierci małżonka musiała opuścić środowisko, w którym się urodziła oraz wychowała, i pójść własna drogą. Był to bolesny krok, zapewne również dla niej. Lecz mając serce przepełnione miłością zdolną pokonać wszelkie przeszkody mogące oddzielić ją od cierpiących braci i sióstr, znalazła drogę do serc ubogich, przez którą dziś daremnie próbuje się przedrzeć tylu ludzi dobrej woli i o wielkim pragnieniu działania.
Czy tęsknota Elżbiety podobna jest do tego szczególnego rodzaju tęsknoty, który w ciągu wieków nigdy nie zanika, lecz wciąż na nowo - ciszej czy głośniej - dochodzi do głosu? Osoby szczególnie wrażliwe wynalazły dla niego urokliwą nazwę: "tęsknota powrotu do natury". Ktoś inny, poszukując daremnie przez całe życie dla siebie ideału (a szukał namiętnie, aż do załamania), nakreślił sugestywny obraz człowieka, który w całym swym postępowaniu szedł nieprzerwanie za impulsem pochodzącym z wnętrza, bez roztrząsania rozumem i bez napięcia woli; kierował się jedynie nakazem serca, a więc był czymś w rodzaju uroczej marionetki (por. Heinrich von Kleist, Uber das Marionettentheater).
Czy święta Elżbieta ma coś z tego ideału? Przytoczone fakty o jej spontaniczności wydają się za tym przemawiać. Ale źródła podają też inne wydarzenia, świadczące niemniej wyraźnie o jej stalowej woli, o bezlitosnej walce z własną naturą: serdeczna, młodzieńczo radosna, w uroczy sposób naturalna, jest jednocześnie surową ascetką. Dość wcześnie bowiem doświadczyła, że nieuporządkowane pójście za pragnieniem serca nie jest bezpieczne. Nadmierna miłość jej matki do krewnych, duma jej i chciwość spowodowały, że naród węgierski ją znienawidził i zgotował tragiczną, niespodziewaną śmierć z rąk mordercy. Natomiast nieposkromiona namiętność Agnieszki merańskiej - ciotki Elżbiety - doprowadziła ją do cudzołożnego związku z księciem francuskim, a przez to do interdyktu obejmującego całą Francję. Bezwzględne zaś polityczne ambicje landgrafa Hermanna uwikłały go w takie sieci, że zmarł w kościelnej ekskomunice. Nawet Ludwik, jej mąż, dawał się co jakiś czas wciągać w nieczyste walki o władzę i pozostawał pod kościelną klątwą. A czy sama Elżbieta nie wyczuwała w swym wnętrzu tej złowrogiej mocy? O, tak! Wiedziała dobrze, że również jej nie wolno - bez narażania się na niebezpieczeństwo - zdawać się jedynie na impulsy serca.
Jeżeli dziecko, stosując zbożne wykręty, wymyśla sobie zabawy, podczas których może pobiec do kaplicy lub upaść na ziemię, aby potajemnie odmówić pacierz, jest to z pewnością potężne działanie łaski; takie postępowanie może również wypływać z obawy, iż podczas zabawy łatwo zapomina się o Bogu. Bardziej znaczący jest jeszcze fakt, gdy młoda dziewczyna wycofuje się po pierwszym tańcu i poważnie oznajmia: "Jeden taniec dla świata wystarczy, z innych chcę zrezygnować ze względu na Pana". Elżbieta, kiedy nocą wstawała z łóżka, aby modlić się, lub wycofywała z sypialni, każąc się służącej biczować, nie powodowała się wówczas jedynie ogólnym pragnieniem czynienia pokuty i podejmowania dobrowolnego cierpienia ze względu na Ukrzyżowanego; bała się po prostu, że u boku ukochanego małżonka może zapomnieć o Bogu. Naturalny zmysł piękna powodował zapewne, że księżna przedkładała ładne dzieci nad brzydkie, a na widok obrzydliwych ran wzdrygała się. Wszakże w jej nieustannym poszukiwaniu takich biedaków, aby ich pielęgnować - obok miłosiernej miłości dla ubogich - ujawnia się przecież jej wola przezwyciężania naturalnej odrazy. Jeszcze w ostatnich latach życia prosiła Pana o trzy łaski: o wzgardę dla wszelkich dóbr tej ziemi, o dar radosnego znoszenia upokorzeń i o uwolnienie od nadmiernej miłości wobec własnych dzieci. Zwierzyła się swoim dwórkom, że we wszystkim została wysłuchana. Sam fakt, że musiała o to prosić, świadczy już, że nie posiadała tych darów z natury i długo się o nie ze sobą zmagała.
Ukształtować swe życie, aby stało się Bogu miłe, był to cel, o który - w walce z własną naturą - zabiegała nie tylko dla siebie samej. Świadomie i z taką samą nieugiętością próbowała oddziaływać na swe otoczenie. Jako żona landgrafa starała się ograniczyć przepych strojów i skłonić damy dworu do rezygnacji z tej czy innej próżności. Kiedy natomiast zaczęła unikać potraw pochodzących z rozboju lub grabieży i przez to musiała często głodować przy obficie zastawionych stołach książęcych, uważała za rzecz zrozumiałą, że jej wierne towarzyszki Guda i Izentruda podzielą z nią to wyrzeczenie, tak jak później niosły z nią trudy dobrowolnego wygnania i niedostatku. Zauważmy, jak wielki protest przeciw wystawnemu życiu jej otoczenia tkwił w przestrzeganiu tego nakazu przez Elżbietę!
Stawiane sobie coraz większe wymagania były zapewne dla jej małżonka wezwaniem do coraz surowszego życia. Widział przecież, jak Elżbieta była dla siebie twarda, jak narażała swoje zdrowie, jak dzieliła się dobrami i jak tym wszystkim wzniecała przeciw sobie opozycję jego rodziny i całego dworu. Obserwował też, jaką walkę staczała ze sobą, by się wewnętrznie od niego oderwać. Wszystko to również z jego strony wymagało heroicznego przezwyciężania siebie. Nic więc dziwnego, że młody landgraf, znoszący swój los z miłością oraz cierpliwością i starający się wiernie postępować ze swą żoną w doskonałości, zyskał w narodzie opinię świętego.
W swych religijnych wysiłkach Elżbieta kierowała się przede wszystkim wskazaniami Ewangelii i ogólną praktyką ascetyczną swej epoki. Od czasu do czasu miewała nowe olśnienia i usiłowała je realizować. Dopiero kiedy do Niemiec przybyli franciszkanie, a Rodiger - będąc jej gościem na wartburskim zamku - przybliżył jej życie Biedaczyny z Asyżu, zrozumiała dokładnie, czego chce i za czym zawsze tęskniła. Pragnęła mianowicie być całkowicie ubogą, chodzić żebrząc od drzwi do drzwi, nie być związaną żadnym dobrem ani ludzkimi więzami, wolną nawet od własnej woli - aby całkowicie upodobnić się do Pana. Landgraf Ludwik nie mógł się zgodzić na rozwiązanie małżeństwa i jej odejście, lecz chciał jej pomóc prowadzić życie zbliżone do obranego przez nią ideału. I dobrze się stało, że jej kierownikiem duchowym nie został żaden franciszkanin, gdyż niespełnione pragnienia nie dawałyby jej spokoju. Funkcję tę sprawował duchowny umiejący uciszyć ich nadmiar spokojnym rozsądkiem i zrozumieniem wewnętrznych impulsów swej penitentki, mistrz Konrad z Marburga. Sławny w świecie kaznodzieja, ale biedny jak mnich zakonu żebraczego, bardzo surowy zarówno dla siebie, jak i dla innych, całkowicie oddany służbie Pana, wędrował przez całe Niemcy nawołując do wypraw krzyżowych i do walki o czystość wiary. Jemu to w 1225 roku ślubowała Elżbieta posłuszeństwo i aż do śmierci pozostała pod jego duchowym kierownictwem. Podporządkowanie się Konradowi i trwanie w tym postanowieniu najmocniej łamało wolę księżnej. Podjął on nie tylko - zgodnie z jej życzeniem - ostrą walkę z jej nieuporządkowaną naturą, lecz również skierował jej miłość do Boga i ludzi na inne tory, niż to odpowiadało jej pragnieniom. Nigdy, ani przed, ani po śmierci małżonka, nie zezwolił jej na wyzucie się ze wszystkich dóbr, przestrzegał przed nieprzemyślaną jałmużną, którą coraz bardziej ograniczał, aż w końcu całkowicie zabronił. Próbował też Elżbietę powstrzymać przed pielęgnacją zakaźnie chorych (do tego jedynego zakazu niezupełnie się zastosowała).
Z pewnością jego ideał doskonałości nie był wcale mniejszy od jej ideału. Mistrz Konrad wiedział od początku, że jego kierownictwu została powierzona dusza święta, i chciał uczynić wszystko, co było w jego mocy, aby ją doprowadzić na szczyty doskonałości. Lecz co do środków, jakie do tego wiodły, był innego zdania, niż jej to odpowiadało. Przede wszystkim chciał ją nauczyć dążyć do tego ideału jako księżniczce i małżonce. Sam również nie uważał za konieczne wstępować do zakonu. Pozwolił jej jako tercjarce związać się z franciszkanami, a jej śluby interpretował zgodnie z jej stanem księżnej. Dopóki żył jej małżonek, powinna wypełniać wszystkie małżeńskie obowiązki, ale w przypadku jego śmierci zrezygnować z powtórnego zamążpójścia. Miała żyć skromnie, nie trwonić bezsensownie swego majątku, lecz mądrze nim zarządzać, aby skuteczniej pomagać biednym. Do takiego ubogiego życia zmierzał dany jej przez niego zakaz spożywania potraw nielegalnego pochodzenia. Zastosowanie się do niego doprowadziło ją - jak wyjaśniają najnowsze odkrycia - do opuszczenia Wartburga po śmierci Ludwika. Przypuszcza się, że jej szwagier, Henryk Raspe, nie mógł dłużej znieść jej wyróżniania się przy książęcym stole; zatrzymał też jej dochody pochodzące z wdowiego majątku, aby zmusić ją do uległości (a także, aby ukrócić jej rozrzutne wspomaganie innych). Po skrajnej biedzie i opuszczeniu, których zaznała podczas dobrowolnego i jednocześnie przymusowego wygnania, nie chciała się już na nowo przyzwyczajać do dawnych warunków życia. Tylko przejściowo - po pojednaniu się z książęcą rodziną - wróciła na Wartburg i zaraz zaczęła z mistrzem Konradem omawiać, w jakiej formie mogłaby najlepiej realizować franciszkański ideał życia. Nie godził się on na żadną przedłożoną mu przez nią propozycję: ani na wstąpienie do klasztoru, ani na życie pustelnicze czy żebracze. Nie mógł jej jednak zabronić odnowienia złożonych ślubów i przywdziania habitu. Przyzwolił także na to, by osiedliła się w należącym do niej mieście Marburgu, w którym sam mieszkał. Według własnego rozeznania określił stosowną dla niej formę życia, budując w Marburgu z jej środków szpital, w którym wyznaczył jej konkretny rodzaj służby. To, że nie korzystała ze swoich dochodów, lecz na swe skromne utrzymanie pracowała własnymi rękami (przędła wełnę dla klasztoru w Altenberg), było jej własną propozycją i po myśli kierownika duchowego. W pojęciu mistrza Konrada najtrudniejszym i najważniejszym jego zadaniem było nauczyć swą podopieczną posłuszeństwa. Wierzył on święcie, że posłuszeństwo jest lepsze od ofiary i że bez wyciszenia wszystkich nieuporządkowanych skłonności i pragnień nie dojdzie się do doskonałości. Z gorliwości, aby ten cel osiągnąć - wobec powtarzającego się niedotrzymywania przez Elżbietę jego nakazów - uciekał się do wymierzania jej chłosty. Elżbieta w swym wnętrzu na pewno się z nim zgadzała, o czym świadczy cierpliwość i łagodność, z jaką znosiła te twarde upokorzenia. Na pewno nie ustąpiłaby w tak istotnej kwestii, jak rezygnacja z upragnionego przez nią sposobu życia, gdyby do głębi nie rozumiała znaczenia posłuszeństwa. W swym przewodniku, nadanym jej, a nie przez nią wybranym, widziała wysłannika Boga. Jego słowa obwieszczały jej wolę Bożą bardziej wiarygodnie niż głos własnego serca. A ostatecznie chodziło tylko o jedno: wieść życie według Bożego zamysłu. Dlatego wspólnie prowadzili bezwzględną walkę ze skłonnościami natury.
Wkrótce Elżbieta podążała samodzielnie naprzód, znajdując aprobatę u mistrza. Przeniosła się do Marburga i rozstała z dziećmi. Konrad wymagał od niej posłuszeństwa, a ona poddawała się jego woli. Najpierw nakazał się jej rozłączyć z ukochanymi towarzyszkami lat dziewczęcych i zastąpił je trudnymi do zniesienia domownikami; coraz bardziej ograniczał jej radość z osobistego udzielania jałmużny, aż w końcu zupełnie zabronił. Tylko w jednym Elżbieta niezupełnie się poddała: oprócz swej posługi w szpitalu chciała mieć przy sobie, w swym własnym małym domku, dziecko chore na szczególnie odrażającą chorobę i sama pragnęła je pielęgnować. "Ten chory na świerzb chłopiec siedział jeszcze przy jej śmiertelnym łożu" - tak relacjonował mistrz Konrad papieżowi Grzegorzowi IX, który po śmierci landgrafa zlecił mu opiekę nad wdową; u niego też - zaraz po śmierci Elżbiety - mistrz Konrad gorliwie zabiegał o jej kanonizację.
Wizerunek osoby i życia Świętej wydawać się może niejednolity. Z jednej strony mamy burzliwy temperament, spontaniczne reakcje spowodowane impulsami jej gorącego pełnego miłości serca, których nie zdołała ujarzmić ani jej własna refleksja, ani protest otoczenia. Z drugiej strony widzimy gwałtownie wkraczającą wolę, która nieprzerwanie stara się okiełznać własną naturę i przeciwstawiając się świadomie skłonnościom serca, nadać życiu wzorcową formę zewnętrzną.
Istnieje przecież taki punkt, w którym zrozumiałe stają się sprzeczności, a nawet harmonijnie się uzupełniają, uciszając ową tęsknotę za naturalnością przez prawdziwe jej spełnienie. U podstaw "prostej ludzkiej natury" leży żywa wiara w moc kształtującą człowieka, która działa od wewnątrz, niezakłócona przez jakikolwiek nacisk zewnętrzny po to, by życie człowieka uczynić harmonijne i doskonałe w formie. Lecz tej pięknej wiary nie potwierdza doświadczenie. Forma jest wprawdzie ukryta wewnątrz, ale wplątana w zbytnio rozrastającą się tkankę organiczną hamująca czyste działanie. Tego, kto pozostawia swą naturę samą sobie, jakiś pęd popycha raz w jedną, raz w drugą stronę, i nigdy nie dojdzie on do jednoznacznego uformowania i ukształtowania siebie. A brak formy nie oznacza naturalności. Ten, kto utrzymuje własną naturę w karności, ukraca jej wybujałe skłonności i próbuje nadać słuszną formę - korzystając z gotowych już wzorów - musi zostawić przestrzeń formie wewnętrznej, aby swobodnie mogła działać. Lecz może się również zdarzyć, że sam tą formą zawładnie; wtedy w miejsce swobodnie rozwiniętej natury otrzyma kicz i nienaturalność.
Nasze poznanie jest cząstkowe; nasza wola i działanie, gdy budują tylko na nim, nie mogą stworzyć dzieła doskonałego, choćby z tej przyczyny, że to poznanie samo z siebie nie jest doskonale mocne i często załamuje się przed osiągnięciem celu. Wówczas ta wewnętrzna formująca siła, spoczywająca jakby w więzach, podąża za światłem, które kieruje nią bezpieczniej, a także za ową mocą, zdolną ją wyzwolić i otworzyć przestrzeń. Jest nim światło łaski Bożej. Potężne było jej działanie w dziecięcej duszy Elżbiety. Płonęło w niej i jasno strzelił w jej sercu płomień miłości Boga, przenikając wszystkie zakamarki i przełamując przeszkody. Wtedy dziecko to powierzyło się rękom Boskiego Artysty. Wola Elżbiety stawała się podatnym narzędziem dla woli Bożej i kierowana przez nią, ciągle postępowała, opanowując i oczyszczając własną naturę, dając wolną drogę formie wewnętrznej. Mogła też znaleźć zewnętrzną formę, zgodną z wewnętrzną, w której wzrastała, nie tracąc swego naturalnego ukierunkowania. W ten sposób wznosiła się do doskonałego człowieczeństwa, będącego czystym efektem wyzwolonej natury i przemienionej mocą łaski. Wówczas pójście nawet za pragnieniem serca nie stanowi niebezpieczeństwa, gdyż ludzkie serce weszło w Serce Boże i pulsuje jego rytmem. Śmiała wypowiedź Augustyna Ama et fac quod vis (Kochaj i czyń, co chcesz) może więc stać się tutaj wytyczną w kształtowaniu życia.

 

Strona główna

 

Czasy świętej Elżbiety
Turyngia - Wartburg
Hesja - Marburg
Kanonizacja
Franciszkańska Święta
Chronologia życia św. Elżbiety
Edyta Stein: Kształtowanie życia
w duchu św. Elżbiety

Radosna w łasce Bożej wg kard.

Joachima Meisnera

Uwierzyliśmy miłości – List

generałów franciszkańskich

Bibliografia
Pieśń
Ilustracje

Strona główna