Edyta Stein, św. Teresa Benedykta od Krzyża
Kształtowanie życia w duchu
św. Elżbiety z Turyngii
esej, wygłoszony w Zurychu w styczniu 1932 roku,
w czasie obchodów jubileuszowych ku czci Świętej,
w tłumaczeniu s. Immakulaty J. Adamskiej OCD
Dlaczego
nasze czasy z taką radością obchodzą jubileusze, chciałoby się nawet
powiedzieć, że je wyszukują? Być może przytłaczający ciężar dzisiejszych bied
wzbudza pragnienie odejścia choć na krótką chwilę od
szarej, dławiącej atmosfery teraźniejszości, by się nieco ogrzać w słońcu
lepszych dni. Taka ucieczka nie byłaby wszakże owocnym sposobem obchodzenia
jubileuszy; wolno nam domyślać się, że spojrzeniem w przeszłość kieruje
raczej pragnienie głębsze i zdrowsze, choćby nawet niezbyt jasno sobie
uświadamiane: nasze pokolenie duchowo ubogie i Ducha łaknące zwraca się
wszędzie tam, gdzie niegdyś Duch udzielał się w pełni, aby pić z tego źródła.
Jest to pęd zbawienny, bo Duch jest zawsze żywy i nigdy nie umiera. Tam,
gdzie kiedyś działał, kształtując życie człowieka i to, co człowiek tworzył,
nie pozostawia martwych pomników. Żyje tam nadal w sposób tajemniczy, jak
ukryty i dobrze strzeżony żar, który wybucha jasnym płomieniem, rozjarza się
i rozszerza, skoro tylko przejdzie nad nim ożywiające tchnienie. Pełne
miłości, dociekliwe spojrzenie badacza szukającego w pomnikach przeszłości
tej ukrytej iskry - oto ożywcze tchnienie, pozwalające wybuchnąć płomieniowi.
Otwarte dusze ludzkie stanowią materię, którą ta iskra zapala, stając się
formującą siłą pomocną do przezwyciężenia teraźniejszości i kształtowania
życia. Jeżeli był to ów święty ogień, który kiedyś tutaj, na ziemi płonął i
pozostawił ślady swego działania, wówczas wszystkie miejsca i pamiątki tego
działania pozostają pod świętą pieczą; Praźródło wszelkiego ognia i światła
tajemnie żywi i utrzymuje ten ukryty żar, by jako nigdy nie
wysychające, stale zapładniające źródło błogosławieństwa, mogło ciągle
na nowo tryskać.
Taki to zdrój błogosławieństw otwiera się dla nas za przyczyną tej wspaniałej
Świętej, która przed siedmiu wiekami, stając się wcześnie doskonałą, umarła
dla świata, aby wejść w promienną szczęśliwość wiecznego światła. Historia
jej życia wydaje się cudowną bajką o węgierskim dziecku królewskim, urodzonym
na zamku w Bratysławie, w tej samej godzinie, w której mag Klingsohr w Eisenach te narodziny odczytywał w gwiazdach
i przepowiedział dziecku przyszłą sławę i znaczenie dla księstwa turyńskiego.
Jak z Baśni z tysiąca i jednej nocy brzmią opowiadania o skarbach
gromadzonych przez jej matkę, królową Gertrudę, aby szczodrze wyposażyć
córkę, o wozach, na które wszystkie te wspaniałości załadowano, gdy landgraf
Hermann z Turyngii kazał przywieźć na odległy zamek w Wartburgu czteroletnią
królewnę jako narzeczoną dla swego syna. Królowa
Gertruda obiecała dosłać jeszcze później okazały posag, ale niespokojna żądza
bogactwa, przepychu i władzy zakończyła tragicznie jej życie: została
zamordowana przez spiskowców, osierocając dziecko, które wysłała w obce
strony, by mu zapewnić koronę.
Wrażliwość znamionująca niemiecką bajkę ludową wspomina o serdecznej,
braterskiej miłości przeznaczonych dla siebie dzieci - Ludwika i Elżbiety.
Wzrastały one razem na turyńskim dworze i darzyły się nawzajem niezmienną
wiernością. Lecz wszystko jakby się sprzysięgło, aby je rozdzielić. Stopniowo
zaczęto się odwracać od Elżbiety, dziecka obcego i dziwnego, które chętniej
przebywało z obdartymi żebrakami, niż brało udział w wesołym ucztowaniu.
Nadawało się ono raczej do klasztoru aniżeli do zasiadania na tronie
książęcym i prowadzenia życia dworskiego, które wiodło za landgrafa Hermanna
na wartburskim zamku turyńskie rycerstwo.
A potem, jak w powieści rycerskiej: szczęk miecza młodego landgrafa, objęcie
przez niego władzy nad księstwem, pełne przepychu zaślubiny i szczęście
małżeńskie młodej pary książęcej; Elżbieta księżną u boku małżonka;
uroczystości, polowania, jazda konna wzdłuż i wszerz kraju, a pośród tego
cicha piecza nad biednymi i chorymi z okolic Wartburga; potem coraz
poważniejsze troski związane z książęcą władzą: wojenne wyprawy małżonka oraz
regencja podczas jego nieobecności, walka z klęską głodu i epidemii
wyniszczających ludność, a jednocześnie z oporem otoczenia, które przeciwstawiało
się wysiłkom Elżbiety, pragnącej za wszelką cenę ulżyć ludzkiej niedoli. W
końcu ślub złożony przez landgrafa, że weźmie udział w wyprawie krzyżowej,
dojmujący ból pożegnania i rozstania, załamanie się bezradnej wdowy po
otrzymaniu wieści o śmierci małżonka. Wydawałoby się - los kobiety, jakich
wiele.
To, co nastąpi teraz, jest zupełną nowością i nie ma precedensu. Pogrążona w
żałobie Elżbieta dźwiga się jak prawdziwa mulier fortis (mężna kobieta) sławiona w świątecznej liturgii i
bierze los w swoje ręce. Nocą, podczas burzy, opuszcza Wartburg, gdzie nie
pozwalają jej żyć tak, jak każe jej sumienie. Szuka schronienia dla siebie i
swych dzieci w Eisenach, a ponieważ nie znajduje tam warunków do życia,
korzysta czasowo z gościny u krewnych ze strony matki. Niebawem dochodzi do
pojednania z braćmi małżonka i Elżbieta zostaje na powrót z należną czcią i
braterską miłością sprowadzona na Wartburg. Nie pozostaje tam jednak długo:
musi podążać drogą, którą Bóg przed nią otwiera, opuścić miejsce zaszczytów,
aby żyć pośród najbiedniejszych z biednych, jako jedna z nich; musi też
dzieci swe oddać w obce ręce, aby samej należeć tylko do Pana i służyć Mu w
Jego cierpiących członkach. Ze wszystkiego ogołocona jak On, składa
uroczyście śluby Bogu, który oddał również wszystko za innych. W Wielki
Piątek 1229 roku kładzie ręce na obnażony ołtarz we franciszkańskim kościele
w Marburgu, przyjmuje habit zakonu, do którego już od lat należała jako
tercjarka, nie mogąc całkowicie żyć jego duchem tak, jak pragnęło jej serce.
Teraz jest wreszcie siostrą ubogich i służy im w szpitalu, który dla nich
wybudowała. Jednak niezbyt długo, gdyż już po dwóch latach jej siły
wyczerpują się i zaledwie dwudziestoczteroletnia może wejść do radości swego
Pana.
To życie, zewnętrznie tak barwne i pełne uroku, pociąga naszą wyobraźnię,
wzbudza zdumienie i podziw. Lecz nie dlatego
pragniemy się nim zająć. Chcemy się raczej przedrzeć przez zewnętrzną jego
otoczkę i wyczuć bicie serca doświadczającego takich kolei życia i wydającego
takie owoce, aby zaczerpnąć coś z ducha, który tym sercem władał. Zachowane o
niej sprawozdania, a także jej własne słowa pozwalają wyczuć żarliwe serce,
obejmujące tkliwą, delikatną i wierną miłością wszystko, co staje w jej
zasięgu. Tak więc, ta mała dziecięca rączka dała się
ująć ręce chłopca, dla którego ambitni rodzice ze względów politycznych
uczynili z niej towarzyszkę życia. I nigdy też tej ręki nie wypuściła.
Dzieliła również wiernie swe życie z danymi jej od najwcześniejszego
dzieciństwa do towarzystwa rówieśnicami, dopóki - na krótko przed śmiercią -
surowy kierownik duchowy nie zabrał ich jej, aby przeciąć ostatnie więzy
ziemskiej miłości. Dzieci, które urodziła będąc sama jeszcze niemal
dzieckiem, nosiła głęboko w sercu. A jeśli się z nimi rozłączyła, uczyniła to
z matczynej miłości, nie chcąc, by podzielały z nią jej zbyt twardą dla nich
drogę; nie chciała też samowolnie zaniechać swego obowiązku matki, jaki jej
nakładała książęca pozycja. Jeśli je odesłała z powrotem na dwór, to stało
się to z powodu nadmiernej do nich miłości, która - jak kajdany - krępowała
ją w powołaniu, wyznaczonym przez Boga.
Od najwcześniejszych lat Elżbieta odznacza się gorącą miłością do cierpiących
niedostatek i uciśnionych. Czuje się przynaglona, aby karmić głodnych,
pielęgnować chorych; ale świadczenie im tylko pomocy materialnej, to dla niej
za mało. Pragnie żarem swego serca ogrzewać wszystkie zziębnięte serca.
Biedne dzieci w szpitalu rzucały się jej w ramiona i nazywały matką, ponieważ
wyczuwały w niej prawdziwą miłość matczyną. Całe to przelewające się z niej
bogactwo pochodziło z niewyczerpanego źródła: z miłości do Pana, zawsze jej
bliskiego, odkąd sięgała pamięcią. Gdy rozdzielono ją z ojcem i matką, On
szedł wraz z nią do dalekiego i obcego kraju. Dziecko wiedziało, że On
mieszka w kaplicy zamkowej, więc czuło się tam pociągane, gdy odrywało się od
zabawy z rówieśnikami. Jest tam jak u siebie w domu. Wyszydzana i spotwarzana
przez ludzi Elżbieta, tutaj znajduje pocieszenie. Nikt nie jest tak wierny
jak On, więc i ona chce Mu być wierna i kochać Go ponad wszystkich i ponad
wszystko. Żaden obraz ludzki nie ma prawa zająć Jego miejsca w sercu
Elżbiety. Dlatego czuje dojmujący ból skruchy, gdy dźwięk dzwonka na
podniesienie wyrywa ją z marzeń i uświadamia, że oczy i serce miała zwrócone
ku małżonkowi, zamiast w pełni uczestniczyć w Najświętszej Ofierze. Przed
wizerunkiem Ukrzyżowanego, obnażonego i zakrwawionego, nie jest zdolna nosić
ozdób i korony. Wszak Pan szeroko rozwarł ramiona, aby przygarnąć do siebie
utrudzonych i obciążonych. Elżbieta czuje, że im właśnie ma nieść tę Jego
miłość, a w nich budzić miłość do Niego. Wszyscy są członkami Mistycznego
Ciała Chrystusa, więc gdy im służy, służy Jemu samemu. Musi się też troszczyć
o to, aby przez wiarę i miłość byli rzeczywiście Jego członkami żywymi. Kto
zbliża się do niej, tego stara się prowadzić do Pana. W
ten sposób wypełnia swój błogosławiony apostolat. Jego skutek widać w życiu
jej towarzyszek, świadczy o nim duchowy postęp męża, a także wewnętrzna
przemiana jego brata Konrada, który pod jej widocznym wpływem obrał stan
zakonny.
Jeszcze inna cecha charakteru Elżbiety wywodzi się z podobnego źródła: jej
podbijająca serca radość. Kocha szalone dziecięce zabawy i cieszy się nimi,
choć zgodnie z panującym w kraju zwyczajem powinna już ich zaniechać. Raduje
ją wszystko, co piękne; rozumie, że jej książęca godność wymaga, by nosiła
biżuterię, urządzała wspaniałe przyjęcia i zabawiała gości. Ona jednak przede
wszystkim chce nieść radość do chat ludzi ubogich. Dzieciom przynosi zabawki
i sama z nimi się bawi. Nawet zrzędliwa wdowa, dana jej przez kierownika w
ostatnim okresie życia do usług i towarzystwa, nie potrafi zaciemnić jej
pogody ducha. Wkrótce zwyciężona, sama śmieje się serdecznie z żartów swej
pani. Jest też do głębi poruszona, gdy pewnego dnia Elżbieta sprasza całą
biedotę Marburga, aby własnoręcznie rozdzielić między nędzarzy resztę swego
wdowiego majątku, który jej wypłacono gotówką. I tak od rana do wieczora
chodziła wśród szeregów ludzi, aby każdemu dać jego część. Gdy zapadła noc,
wielu z nich, zbyt słabych i wynędzniałych, by wyruszyć w powrotną drogę,
rozłożyło się obozem na dworze, więc Elżbieta kazała rozpalić dla nich
ogniska. Odżyli - i oto znad obozowych ognisk wzniósł się radosny śpiew.
Zasłuchana i zdumiona księżna znalazła w nim potwierdzenie tego, w co
wierzyła przez całe swe życie i co starała się praktykować. "Patrzcie,
przecież mówiłam wam, że ubogim wystarczy sprawić odrobinę radości". Od dawna bowiem była przekonana, że Bóg swe stworzenia
powołał do radości i dlatego należy im okazywać pogodne oblicze. Potwierdził
jej to raz jeszcze Bóg wtedy, gdy w chwili śmierci, jej pochodowi do
wiecznego wesela towarzyszył słodki śpiew ptaka.
Miłość i radość Elżbiety zespalała swoboda i naturalność nie
mieszcząca się w żadnej konwencji. Czy mogła ona chodzić odmierzonymi
krokami i szeptać wytworne, wcześniej mozolnie wyuczone frazesy, gdy przed
bramą zamku zabrzmiał hejnał oznajmujący powrót z wyprawy jej męża? Wówczas
Elżbieta niepomna dworskich reguł zachowania kierowała się własnym sercem i
działała zgodnie z jego rytmem i taktem. Albo czy wolno w kościele
zastanawiać się nad formą, w jakiej księżna może wyrażać swoją pobożność? Nie
mogła przecież czynić inaczej, niż dyktowała jej miłość, choćby nawet
spotkała się z ostrą naganą. Nie potrafiła również nigdy pojąć, dlaczego
księżnej nie wypada osobiście rozdawać ubogim jałmużnę ani rozmawiać z nimi
przyjaźnie, czy też odwiedzać biedaków w ich chatach i roztaczać nad nimi
opiekę. Nie chciała postępować samowolnie ani być nieposłuszną i żyć z
drugimi w niezgodzie, ale nakazu w jej wnętrzu nie zdołały zagłuszyć ludzkie
opinie. Nie mogła więc przebywać dłużej wśród tych,
którzy żyli w więzach konwenansów i nie chcieli, czy nie umieli, wyzwolić się
z ustalonych zwyczajów i zakorzenionych poglądów. Była zdolna znosić to
dopóty, dopóki trzymał ją święty węzeł małżeński, a wierny opiekun u jej boku
z całą wyrozumiałością liczył się z pragnieniami jej serca i z ludzką
mądrością uwzględniał reguły panujące na dworze. Po śmierci małżonka musiała
opuścić środowisko, w którym się urodziła oraz wychowała, i pójść własna
drogą. Był to bolesny krok, zapewne również dla niej. Lecz mając serce
przepełnione miłością zdolną pokonać wszelkie przeszkody mogące oddzielić ją
od cierpiących braci i sióstr, znalazła drogę do serc ubogich, przez którą
dziś daremnie próbuje się przedrzeć tylu ludzi dobrej woli i o wielkim
pragnieniu działania.
Czy tęsknota Elżbiety podobna jest do tego szczególnego rodzaju tęsknoty,
który w ciągu wieków nigdy nie zanika, lecz wciąż na nowo - ciszej czy
głośniej - dochodzi do głosu? Osoby szczególnie wrażliwe wynalazły dla niego
urokliwą nazwę: "tęsknota powrotu do natury". Ktoś inny, poszukując
daremnie przez całe życie dla siebie ideału (a szukał namiętnie, aż do załamania),
nakreślił sugestywny obraz człowieka, który w całym swym postępowaniu szedł
nieprzerwanie za impulsem pochodzącym z wnętrza, bez roztrząsania rozumem i
bez napięcia woli; kierował się jedynie nakazem serca, a więc był czymś w
rodzaju uroczej marionetki (por. Heinrich von Kleist,
Uber das Marionettentheater).
Czy święta Elżbieta ma coś z tego ideału? Przytoczone fakty o jej
spontaniczności wydają się za tym przemawiać. Ale źródła podają też inne
wydarzenia, świadczące niemniej wyraźnie o jej stalowej woli, o bezlitosnej
walce z własną naturą: serdeczna, młodzieńczo radosna, w uroczy sposób
naturalna, jest jednocześnie surową ascetką. Dość wcześnie
bowiem doświadczyła, że nieuporządkowane pójście za pragnieniem serca
nie jest bezpieczne. Nadmierna miłość jej matki do krewnych, duma jej i
chciwość spowodowały, że naród węgierski ją znienawidził i zgotował
tragiczną, niespodziewaną śmierć z rąk mordercy. Natomiast nieposkromiona
namiętność Agnieszki merańskiej - ciotki Elżbiety -
doprowadziła ją do cudzołożnego związku z księciem francuskim, a przez to do
interdyktu obejmującego całą Francję. Bezwzględne zaś polityczne ambicje
landgrafa Hermanna uwikłały go w takie sieci, że zmarł w kościelnej
ekskomunice. Nawet Ludwik, jej mąż, dawał się co
jakiś czas wciągać w nieczyste walki o władzę i pozostawał pod kościelną
klątwą. A czy sama Elżbieta nie wyczuwała w swym wnętrzu tej złowrogiej mocy?
O, tak! Wiedziała dobrze, że również jej nie wolno - bez narażania się na
niebezpieczeństwo - zdawać się jedynie na impulsy serca.
Jeżeli dziecko, stosując zbożne wykręty, wymyśla sobie zabawy, podczas
których może pobiec do kaplicy lub upaść na ziemię, aby potajemnie odmówić
pacierz, jest to z pewnością potężne działanie łaski; takie postępowanie może
również wypływać z obawy, iż podczas zabawy łatwo zapomina się o Bogu.
Bardziej znaczący jest jeszcze fakt, gdy młoda dziewczyna wycofuje się po
pierwszym tańcu i poważnie oznajmia: "Jeden taniec dla świata wystarczy,
z innych chcę zrezygnować ze względu na Pana". Elżbieta, kiedy nocą
wstawała z łóżka, aby modlić się, lub wycofywała z sypialni, każąc się
służącej biczować, nie powodowała się wówczas jedynie ogólnym pragnieniem
czynienia pokuty i podejmowania dobrowolnego cierpienia ze względu na
Ukrzyżowanego; bała się po prostu, że u boku ukochanego małżonka może
zapomnieć o Bogu. Naturalny zmysł piękna powodował zapewne, że księżna
przedkładała ładne dzieci nad brzydkie, a na widok obrzydliwych ran wzdrygała
się. Wszakże w jej nieustannym poszukiwaniu takich biedaków, aby ich
pielęgnować - obok miłosiernej miłości dla ubogich - ujawnia się przecież jej
wola przezwyciężania naturalnej odrazy. Jeszcze w ostatnich latach życia
prosiła Pana o trzy łaski: o wzgardę dla wszelkich dóbr tej ziemi, o dar
radosnego znoszenia upokorzeń i o uwolnienie od nadmiernej miłości wobec
własnych dzieci. Zwierzyła się swoim dwórkom, że we wszystkim została
wysłuchana. Sam fakt, że musiała o to prosić, świadczy już, że nie posiadała
tych darów z natury i długo się o nie ze sobą zmagała.
Ukształtować swe życie, aby stało się Bogu miłe, był to cel, o który - w
walce z własną naturą - zabiegała nie tylko dla siebie samej. Świadomie i z
taką samą nieugiętością próbowała oddziaływać na swe otoczenie. Jako żona
landgrafa starała się ograniczyć przepych strojów i skłonić damy dworu do
rezygnacji z tej czy innej próżności. Kiedy natomiast zaczęła unikać potraw
pochodzących z rozboju lub grabieży i przez to musiała często głodować przy
obficie zastawionych stołach książęcych, uważała za rzecz zrozumiałą, że jej
wierne towarzyszki Guda i Izentruda
podzielą z nią to wyrzeczenie, tak jak później niosły z nią trudy
dobrowolnego wygnania i niedostatku. Zauważmy, jak
wielki protest przeciw wystawnemu życiu jej otoczenia tkwił w przestrzeganiu
tego nakazu przez Elżbietę!
Stawiane sobie coraz większe wymagania były zapewne dla jej małżonka
wezwaniem do coraz surowszego życia. Widział przecież, jak Elżbieta była dla
siebie twarda, jak narażała swoje zdrowie, jak dzieliła się dobrami i jak tym
wszystkim wzniecała przeciw sobie opozycję jego rodziny i całego dworu.
Obserwował też, jaką walkę staczała ze sobą, by się wewnętrznie od niego
oderwać. Wszystko to również z jego strony wymagało heroicznego
przezwyciężania siebie. Nic więc dziwnego, że młody
landgraf, znoszący swój los z miłością oraz cierpliwością i starający się
wiernie postępować ze swą żoną w doskonałości, zyskał w narodzie opinię
świętego.
W swych religijnych wysiłkach Elżbieta kierowała się przede wszystkim
wskazaniami Ewangelii i ogólną praktyką ascetyczną swej epoki. Od czasu do
czasu miewała nowe olśnienia i usiłowała je realizować. Dopiero
kiedy do Niemiec przybyli franciszkanie, a Rodiger
- będąc jej gościem na wartburskim zamku - przybliżył jej życie Biedaczyny z
Asyżu, zrozumiała dokładnie, czego chce i za czym zawsze tęskniła. Pragnęła
mianowicie być całkowicie ubogą, chodzić żebrząc od drzwi do drzwi, nie być
związaną żadnym dobrem ani ludzkimi więzami, wolną nawet od własnej woli -
aby całkowicie upodobnić się do Pana. Landgraf Ludwik nie mógł się zgodzić na
rozwiązanie małżeństwa i jej odejście, lecz chciał jej pomóc prowadzić życie
zbliżone do obranego przez nią ideału. I dobrze się stało, że jej
kierownikiem duchowym nie został żaden franciszkanin, gdyż niespełnione
pragnienia nie dawałyby jej spokoju. Funkcję tę sprawował duchowny umiejący
uciszyć ich nadmiar spokojnym rozsądkiem i zrozumieniem wewnętrznych impulsów
swej penitentki, mistrz Konrad z Marburga. Sławny w świecie kaznodzieja, ale
biedny jak mnich zakonu żebraczego, bardzo surowy zarówno dla siebie, jak i
dla innych, całkowicie oddany służbie Pana, wędrował przez całe Niemcy
nawołując do wypraw krzyżowych i do walki o czystość wiary. Jemu to w 1225
roku ślubowała Elżbieta posłuszeństwo i aż do śmierci pozostała pod jego
duchowym kierownictwem. Podporządkowanie się Konradowi i trwanie w tym
postanowieniu najmocniej łamało wolę księżnej. Podjął on nie tylko - zgodnie
z jej życzeniem - ostrą walkę z jej nieuporządkowaną naturą, lecz również
skierował jej miłość do Boga i ludzi na inne tory, niż to odpowiadało jej
pragnieniom. Nigdy, ani przed, ani po śmierci małżonka, nie zezwolił jej na
wyzucie się ze wszystkich dóbr, przestrzegał przed nieprzemyślaną jałmużną,
którą coraz bardziej ograniczał, aż w końcu całkowicie zabronił. Próbował też
Elżbietę powstrzymać przed pielęgnacją zakaźnie chorych (do tego jedynego
zakazu niezupełnie się zastosowała).
Z pewnością jego ideał doskonałości nie był wcale mniejszy od jej ideału.
Mistrz Konrad wiedział od początku, że jego kierownictwu została powierzona
dusza święta, i chciał uczynić wszystko, co było w jego mocy, aby ją
doprowadzić na szczyty doskonałości. Lecz co do środków, jakie do tego
wiodły, był innego zdania, niż jej to odpowiadało. Przede wszystkim chciał ją
nauczyć dążyć do tego ideału jako księżniczce i małżonce. Sam również nie
uważał za konieczne wstępować do zakonu. Pozwolił jej jako tercjarce związać
się z franciszkanami, a jej śluby interpretował zgodnie z jej stanem
księżnej. Dopóki żył jej małżonek, powinna wypełniać wszystkie małżeńskie
obowiązki, ale w przypadku jego śmierci zrezygnować z powtórnego
zamążpójścia. Miała żyć skromnie, nie trwonić bezsensownie swego majątku,
lecz mądrze nim zarządzać, aby skuteczniej pomagać biednym. Do takiego
ubogiego życia zmierzał dany jej przez niego zakaz spożywania potraw
nielegalnego pochodzenia. Zastosowanie się do niego doprowadziło ją - jak
wyjaśniają najnowsze odkrycia - do opuszczenia Wartburga po śmierci Ludwika.
Przypuszcza się, że jej szwagier, Henryk Raspe, nie
mógł dłużej znieść jej wyróżniania się przy książęcym stole; zatrzymał też
jej dochody pochodzące z wdowiego majątku, aby zmusić ją do uległości (a
także, aby ukrócić jej rozrzutne wspomaganie innych). Po skrajnej biedzie i
opuszczeniu, których zaznała podczas dobrowolnego i jednocześnie przymusowego
wygnania, nie chciała się już na nowo przyzwyczajać do dawnych warunków
życia. Tylko przejściowo - po pojednaniu się z książęcą rodziną - wróciła na
Wartburg i zaraz zaczęła z mistrzem Konradem omawiać, w jakiej formie mogłaby
najlepiej realizować franciszkański ideał życia. Nie godził się on na żadną
przedłożoną mu przez nią propozycję: ani na wstąpienie do klasztoru, ani na
życie pustelnicze czy żebracze. Nie mógł jej jednak zabronić odnowienia
złożonych ślubów i przywdziania habitu. Przyzwolił także na to, by osiedliła
się w należącym do niej mieście Marburgu, w którym sam mieszkał. Według
własnego rozeznania określił stosowną dla niej formę życia, budując w
Marburgu z jej środków szpital, w którym wyznaczył jej konkretny rodzaj służby.
To, że nie korzystała ze swoich dochodów, lecz na swe skromne utrzymanie
pracowała własnymi rękami (przędła wełnę dla klasztoru w Altenberg),
było jej własną propozycją i po myśli kierownika duchowego. W pojęciu mistrza
Konrada najtrudniejszym i najważniejszym jego zadaniem było nauczyć swą
podopieczną posłuszeństwa. Wierzył on święcie, że posłuszeństwo jest lepsze
od ofiary i że bez wyciszenia wszystkich nieuporządkowanych skłonności i
pragnień nie dojdzie się do doskonałości. Z gorliwości, aby ten cel osiągnąć
- wobec powtarzającego się niedotrzymywania przez Elżbietę jego nakazów -
uciekał się do wymierzania jej chłosty. Elżbieta w swym wnętrzu na pewno się
z nim zgadzała, o czym świadczy cierpliwość i łagodność, z jaką znosiła te
twarde upokorzenia. Na pewno nie ustąpiłaby w tak istotnej kwestii, jak
rezygnacja z upragnionego przez nią sposobu życia, gdyby do głębi nie
rozumiała znaczenia posłuszeństwa. W swym przewodniku, nadanym jej, a nie
przez nią wybranym, widziała wysłannika Boga. Jego słowa obwieszczały jej
wolę Bożą bardziej wiarygodnie niż głos własnego serca. A ostatecznie
chodziło tylko o jedno: wieść życie według Bożego zamysłu. Dlatego wspólnie
prowadzili bezwzględną walkę ze skłonnościami natury.
Wkrótce Elżbieta podążała samodzielnie naprzód, znajdując aprobatę u mistrza.
Przeniosła się do Marburga i rozstała z dziećmi. Konrad wymagał od niej
posłuszeństwa, a ona poddawała się jego woli. Najpierw nakazał się jej
rozłączyć z ukochanymi towarzyszkami lat dziewczęcych i zastąpił je trudnymi do
zniesienia domownikami; coraz bardziej ograniczał jej radość z osobistego
udzielania jałmużny, aż w końcu zupełnie zabronił. Tylko w jednym Elżbieta
niezupełnie się poddała: oprócz swej posługi w szpitalu chciała mieć przy
sobie, w swym własnym małym domku, dziecko chore na szczególnie odrażającą
chorobę i sama pragnęła je pielęgnować. "Ten chory na świerzb chłopiec
siedział jeszcze przy jej śmiertelnym łożu" - tak relacjonował mistrz
Konrad papieżowi Grzegorzowi IX, który po śmierci landgrafa zlecił mu opiekę
nad wdową; u niego też - zaraz po śmierci Elżbiety - mistrz Konrad gorliwie
zabiegał o jej kanonizację.
Wizerunek osoby i życia Świętej wydawać się może niejednolity. Z jednej
strony mamy burzliwy temperament, spontaniczne reakcje spowodowane impulsami
jej gorącego pełnego miłości serca, których nie zdołała ujarzmić ani jej
własna refleksja, ani protest otoczenia. Z drugiej strony widzimy gwałtownie
wkraczającą wolę, która nieprzerwanie stara się okiełznać własną naturę i
przeciwstawiając się świadomie skłonnościom serca, nadać życiu wzorcową formę
zewnętrzną.
Istnieje przecież taki punkt, w którym zrozumiałe stają się sprzeczności, a
nawet harmonijnie się uzupełniają, uciszając ową tęsknotę za naturalnością
przez prawdziwe jej spełnienie. U podstaw "prostej ludzkiej natury"
leży żywa wiara w moc kształtującą człowieka, która działa od wewnątrz,
niezakłócona przez jakikolwiek nacisk zewnętrzny po to, by życie człowieka
uczynić harmonijne i doskonałe w formie. Lecz tej pięknej wiary nie potwierdza
doświadczenie. Forma jest wprawdzie ukryta wewnątrz, ale
wplątana w zbytnio rozrastającą się tkankę organiczną hamująca czyste
działanie. Tego, kto pozostawia swą naturę samą sobie, jakiś pęd popycha raz
w jedną, raz w drugą stronę, i nigdy nie dojdzie on do jednoznacznego
uformowania i ukształtowania siebie. A brak formy nie oznacza naturalności.
Ten, kto utrzymuje własną naturę w karności, ukraca jej wybujałe skłonności i
próbuje nadać słuszną formę - korzystając z gotowych już wzorów - musi
zostawić przestrzeń formie wewnętrznej, aby swobodnie mogła działać. Lecz
może się również zdarzyć, że sam tą formą zawładnie; wtedy w miejsce
swobodnie rozwiniętej natury otrzyma kicz i nienaturalność.
Nasze poznanie jest cząstkowe; nasza wola i działanie, gdy budują tylko na
nim, nie mogą stworzyć dzieła doskonałego, choćby z tej przyczyny, że to
poznanie samo z siebie nie jest doskonale mocne i często załamuje się przed
osiągnięciem celu. Wówczas ta wewnętrzna formująca siła, spoczywająca jakby w
więzach, podąża za światłem, które kieruje nią bezpieczniej, a także za ową
mocą, zdolną ją wyzwolić i otworzyć przestrzeń. Jest nim światło łaski Bożej.
Potężne było jej działanie w dziecięcej duszy Elżbiety. Płonęło w niej i
jasno strzelił w jej sercu płomień miłości Boga, przenikając wszystkie
zakamarki i przełamując przeszkody. Wtedy dziecko to powierzyło się rękom
Boskiego Artysty. Wola Elżbiety stawała się podatnym narzędziem dla woli
Bożej i kierowana przez nią, ciągle postępowała, opanowując i oczyszczając
własną naturę, dając wolną drogę formie wewnętrznej. Mogła też znaleźć
zewnętrzną formę, zgodną z wewnętrzną, w której wzrastała, nie tracąc swego
naturalnego ukierunkowania. W ten sposób wznosiła się do doskonałego
człowieczeństwa, będącego czystym efektem wyzwolonej natury i przemienionej
mocą łaski. Wówczas pójście nawet za pragnieniem serca nie stanowi
niebezpieczeństwa, gdyż ludzkie serce weszło w Serce Boże i pulsuje jego
rytmem. Śmiała wypowiedź Augustyna Ama et fac quod vis (Kochaj i czyń, co
chcesz) może więc stać się tutaj wytyczną w
kształtowaniu życia.
|
|
Strona główna
Czasy świętej Elżbiety
Turyngia - Wartburg
Hesja - Marburg
Kanonizacja
Franciszkańska Święta
Chronologia życia św. Elżbiety
Edyta Stein: Kształtowanie życia
w duchu św. Elżbiety
Radosna w
łasce Bożej wg kard.
Joachima Meisnera
Uwierzyliśmy miłości –
List
generałów
franciszkańskich
Bibliografia
Pieśń
Ilustracje
|